Tak patrzę i patrzę sobie na te fotografie i chyba już czas na pewne życiowe podsumowania u schyłku lata, wracając wspomnieniami do lat 70-tych, kiedy wracaliśmy prawie wszyscy do szkoły, opaleni znad Bałtyku, z Mazur, z Warn, Złotych Piasków, Splitów i innych Dubrowników. Do tych „prawie” zaliczałam się ja, już nastolatka, słuchając opowieści o dyskotekach, sklepach, kawiarniach, plażach. Wracałam biała, pogryziona przez komary i w minorowym nastroju.
Tak, to po moich częstych wakacjach na podlaskiej wsi, gdzie reszta rodziny była szczęśliwa: Mama u rodziny, brat uwielbiający konie, jeżdżący traktorem cały boży dzień z dziećmi sołtysa, Tato malujący pejzaże swoimi ukochanymi akwarelemi, a ja z książką, usiłując manipulować zdezelowanym tranzystorem żeby posłuchać przynajmniej kawałka „Lata z radiem”. Żarły mnie komary, muchy, w powietrzu unosił się krowi zapaszek, wszędzie łaziły kury i trzeba było uważać gdzie się kładło koc czy dmuchany materac.
Podlotek leżący na trawie w bikini wzbudzał u jednych oburzenie a u reszty, którą ignorowałam, pewnie coś co mi było totalnie obojętne, bo nie było na co spojrzeć.
(Fotografia: Klimaty Podlasia)
Byłam zła, znudzona. Do najbliższego sklepu trzeba było wędrować trzy kilometry piaszczystą i pełną kurzu drogą, lody czasami były sprzedawane pod kościołem po niedzielnej mszy, na którą często jeździliśmy z chrzestnymi Mamy furą żeby nie pomyśleli że gardzimy ich skromnym środkiem lokomcji, jeżdżąc wszędzie naszą „ekskluzywną” Syrenką.
Lody przeszły natychmiast na cenzurowane u Mamusi pielęgniarki, bo „domowe” i „z gronkowcami”.
Jakby co to w kilku wsiach były szeptuchy, które skutecznie leczyły wszelkie dolegliwości za „co łaska”. Kiedyś odwiedziliśmy jedną z ciekawości. Do tej pory mam przed oczyma bieloną wapnem izbę pełną ikon i staruszkę o pomarszczonej ale pięknej, mądrej i dobrej twarzy. Coś miała w sobie, bo po wizycie u niej już tak nie psioczyłam na te wakacje.
Czasami był wypad do Sokółki lub Białegostoku. To były dopiero metropolie! Wreszcie były lody, oranżada, kiosk, księgarnie, basen, jezioro, ludzie, życie i cywilizacja.
Byłabym niesprawiedliwa gdybym nie powiedziała o moich zaprzyjaźnionych dwóch Krysiach i Celinie, które mi dzielnie towarzyszyły i ja im też. Pasłyśmy krowy, obierałyśmy z kiełków ziemniaki do parnika dla świnek, chodziłyśmy na poziomki, potem na jagody, po szczaw rosnący na nasypach kolejowych w drodze do Grodna, które było o rzut beretem.
Ja je wszystkie zbałamuciłam do opalania się nad rzeką, tak więc od tamtej pory we wsi wytykano palcami nie tylko mnie. Dziewczyny założyły po raz pierwszy w życiu kostiumy kąpielowe!
Niestety grzybów nie nauczyłam się zbierać do dzisiaj, ale, ale Mama twardo wysyłała nas z dziadkami chrzestnymi w pole o piątej rano w trakcie żniw, bo żeby mógł wjechać kombajn trzeba było część ręcznie obkosić brzegi pola, powiązać i ustawić snopy. Czesio, ich syn oraz dziadek kosili, babcia podbierała sierpem a ja wiązałam własnoręcznie robionymi przewiąsłami „pawrusłami/pieriewiosłami” z uplecionej słomy. Chyba jeszcze pamiętam jak to się robi i jak bolą plecy na następny dzień.
(Fotografia: Klimaty Podlasia)
Mama często też wysyłała mnie do ogrodu po jarzyny i tam nauczyłam się gotować zupę szczawiową, którą uwielbiam do tej pory.
– Mamo, taki wypoczynek to jest idealny dla wariatów w tej ciszy i głuszy – skarżyłam się od samego rana.
Potem przyszły szybko już inne, bardziej „cywilizowane” letnie dni w Tatrach, nad morzem, obozy. Ufff… Skończyła się monotonia najdłuższych wakacji mojego życia, których końca nie było widać na tym zadupiu. Przepraszam, ale tak to odbierałam.
Te zdjęcia poniżej w pełni odzwierciedlają Podlasie jakie poznałam w dzieciństwie. Do tej pory są wsie i osady, gdzie czas stanął w miejscu.
Udało mi się tam wrócić dwukrotnie na bardzo krótko, raz na studiach i dwanaście lat temu.
Za każdym razem już z totalnym namaszczeniem odbywałam moją trzykilometrową pielgrzymkę piaszczystą drogą do wsi moich niegdyś nudnych i bezbarwnych wakacji.
Ostatnim razem to było w czerwcu. Po obu stronach drogi pachniały odurzająco poziomki, szumiał gęsty, zielony las, las prawdziwy nie tam z jakichś karłowatych iberyjskich sosenek, bociany powiły gniazda na słupach wysokiego napięcia, w sadach dojrzewały papierówki. Papierówka jest w tej chwili dla mnie bardziej egzotycznym owocem niż kiedyś mango czy awokado.
(Fotografia: Klimaty Podlasia)
(Fotografia: Klimaty Podlasia)
(Fotografia: Pinterest)
Wszystko to jest teraz takie dalekie i prawie nierealne. Wiele osób odeszło przed Mamą, po Mamie i z wraz Mamą też…
Kiedyś wrócę tam latem, do tego idealnego miejsca wypoczynku dla wariatów.
(Fotografia: Klimaty Podlasia)
2 Responses
Boże, jaki pięny esej o przyrodzie i przemijaniu. Pozdrawiam Cię serdecznie Bogusiu ❤️
Dziękuję serdecznie i pozdrawiam.